Otóż mąż wziął w jeden weekend dzieci i podjechali nad morze wraz z teściem i szwagrem z dziećmi. Jeden, jedyny weekend, w który była ładna pogoda, choć w niedzielę od rana już padało i wrócili wcześniej. Ale byli tam od piątku, więc dzieci zaznały frajdę ze spania pod namiotem, załatwiania się, gdzie popadnie i kąpieli w morzu. Oczywiście akurat w ten weekend pogoda była tak duszna i parna, że marzyłam o tym, by być z nimi nad wodą.
A jak to wyglądało z mojej strony? W piątek po pracy zaplanowałam sobie kosmetyczkę. Chciałam wrócić do domu i go posprzątać, by nic nie zostało mi na weekend. Całą sobotę zaś chciałam pielić ogródek i poprzesadzać kilka kwiatów. Ładna pogoda, czas wolny, brak dzieci nad głową, więc i w końcu porządek w ogrodzie po wyjeździe na wakacje. Wieczorkiem zaplanowałam się wydepilować i resztę soboty mieć dla siebie. Z winkiem przed telewizorem i komputerem. A niedziela na opalanie, czytanie książki i co tam mnie jeszcze najdzie. A jak to wyglądało? W czwartek zadzwonił mój ojciec, że ma do wydania 12 krzewów róż, więc jeśli je chcemy, to musiałabym przyjechać, zabrać, by szybko zasadzić, bo inaczej padną. No to z piątku nici. Po kosmetyczce pojechałam do rodziców, zjadłam obiad, wypiłam kawkę, pogadałam. W tym czasie zaczęła mnie przeraźliwie boleć głowa. Nie wiem, jak to jest, ale zawsze, dosłownie zawsze, gdy mam chwilę dla siebie, czy to wyjazd dzieci, czy wyjście z mamą na zakupy, to zawsze boli mnie głowa. Stres, że mam wolne? Nie wiem, ale zaczyna mnie to wkurzać. Jeszcze w ten dzień musiałam zrobić zakupy, by nie tracić czasu w weekend, no i koniecznie musiałam kupić ziemię, by móc zasadzić róże. Niestety nie było szans, bym zrobiła to jeszcze w piątek. W domu wylądowałam o 21:30 już zmęczona. Ogarnęłam dom z porozrzucanych rzeczy, zdjęłam jedno pranie, wstawiłam drugie, powiesiłam je, podlałam ogród i usiadłam na kanapie o 23:00. Posiedziałam przed tv chyba dla samego siedzenia. Poszłam spać o 24:00. W niedzielę wstałam o 9:30, zrobiłam śniadanie i chciałam iść sadzić róże, ale był taki skwar, że nie było szans na wyjście z domu. W cieniu były 32 stopnie, a miałam sadzić w nasłonecznionej części ogrodu. Nie dało rady. Cokolwiek robiłam, czułam, że pot leje mi się z pleców. Do tego, jak na złość, sprawy kobiece przywędrowały, więc psychicznie miałam doła. Ból brzucha, przeraźliwy ból głowy i ten wisielczy nastrój. To się nazywa wolny weekend. Tiaaaa… Zdjęłam wszystkie poszewki, wstawiłam kolejne pranie, wywietrzyłam pościel, śniadanko, kawka i buch na kanapę. Nie miałam siły na więcej w tym upale i z tymi bólami. Dopiero o godzinie 12:30 udało mi się zabrać za róże. Matko jedyna, ile z tym miałam roboty. 12 róż, to jest co sadzić. Musiałam wywalić mocno rozrośniętą trawę z pasa długości 3 m i szerokości 1 metra. Ile mnie to siły kosztowało, plecy dawały się we znaki. Przeklinałam pod nosem, że ojciec nie mógł poczekać z tym wysadzaniem róż 2 dni, aż będzie M., a tak sama musiałam z tym walczyć. A walczyłam 3 godziny. W ramach przerwy pieliłam ogród z tyłu domu, a cały przód był nieruszony. Pomimo bólu, złego nastroju, zaparłam się, że choćby do nocy, ale to zrobię. Ale dupa. Przyszła burza. Więc jeszcze w burzy kończyłam sadzić róże, ale pielenie ogrodu z przodu domu musiałam sobie podarować. Sic! A jak już się wykąpałam z tego piachu i potu i ległam na kanapie o godzinie 17:00, to nie miałam siły z niej wstać. Usnęłabym, gdyby nie moja głupia i niepotrzebna upartość, że muszę posprzątać dom. No i się wydepilować. Sprzątać nie dałam rady, bo przy każdym nachyleniu skronie mi pękały. Ale wydepilowałam się z winkiem w ręku i przed telewizorem. Na nic więcej siły nie miałam i poszłam spać o 22:00 z planem, że wstanę wcześniej i wszystko porobię rano. Obudziłam się o 8:30, więc nie za wcześnie, zjadłam śniadanie, a na dworze cały czas padało. Tak więc się nie zdziwiłam sms-em od M., że wracają. Zanim przyjechali, zdążyłam posprzątać większość domu, resztę kończyłam już z nimi, ale nie miałam ani minuty na totalne lenistwo. A przód ogrodu jest niezrobiony do dnia dzisiejszego. No cóż, może następnym razem.
Najważniejsze, że dzieci zadowolone z wyjazdu. Do teraz pytają, kiedy jeszcze pojadą pod namiot, a kiedy nad morze. To miłe, gdy dzieciom podoba się coś, co się im organizuje. Starsza nauczyła się samodzielnie załatwiać na łonie natury, bo był problem z odpowiednim usadowieniem się, by się nie posikać. Mały za to nie miał z tym problemu. Robił tam, gdzie stał. Niestety nie zważał też na to, że sika na karimatę lub siostrę. Tam gdzie mu się zachciało, tam zdejmował gatki i robił swoje. Woda w morzu zimna, M. się nie kąpał, a dzieci wyciągały dziadka do wody. Miały frajdę. Obiadu w niedzielę nie jedli, tylko hot-doga na stacji i widocznie bardzo im to pasowało, bo na następny dzień, jadąc do żłobka, Mały pytał, czy możemy wjechać na stację na obiad. Dla takich małych dzieci, wszystko jest już atrakcją. A ja chyba dobrze, że nie pojechałam z nimi, bo jeśli nawet M. stwierdził, że sanitariaty były poniżej jakiegokolwiek poziomu, to ja bym się tam psychicznie wykończyła. Dlatego dzieci załatwiały się na łonie natury, byle unikać tego „pachnącego” przybytku. I jak to stwierdził M. w pewnym momencie dzieci były tak brudne, że nawet on stwierdził, że musi ich wykąpać, co też uczynił.
Innego terminu nie znaleźliśmy na wyjazd pod namiot. Nawet byłam skłonna zabrać się z nimi, ale nie było pogody. Udało się wybrać tylko na cały dzień do domku kempingowego do znajomych, gdzie zjechało się w sumie 21 ludzi z dziećmi! Było super. Kiedyś jeździliśmy razem na wakacje, weekendy majowe czy Sylwestra, później z racji pojawienia się dzieci wyjazdy się skończyły. A teraz dzieci mają po 3-7 lat i znów zaczynamy się częściej spotykać i wyjeżdżać. Chcielibyśmy jeszcze spróbować dojechać do ulubionego szwagra (tego z małym dzieckiem) nad morze, gdyż jedzie tam z żonką do takiego wielkiego domku na kółkach. Wtedy mogę jechać pod namiot, gdyż łazienka i kuchnia będzie dostępna u nich, a w razie deszczu też się tam zmieścimy. Grunt, by pogoda była po 15 sierpnia.
No, długo nie pisałam, to teraz mi się spora notka napisała J.